I nie ma w nikim innym zbawienia... »

Polecamy artykuły:

Cztery razy przeżyłem własną śmierć

Józef Bałuczyński

Przed kilkoma laty ktoś, kto dowiedział się o moich przeżyciach w czasie II wojny światowej, zapytał, czy to prawda, że kilka razy przeżyłem swoją śmierć. Otóż trzykrotnie przeżyłem swoją śmierć w sensie przenośnym, gdyż byłem o włos od śmierci i cudem jej uniknąłem. Natomiast za czwartym razem zdarzyło mi się nie tylko zajrzeć jej w oczy ale dosłownie jej doświadczyć. Wszystko to wydarzyło się naprawdę i pokazuje, jak bardzo Jezus Chrystus pomagał mi w życiu.

Nazywam się Józef Bałuczyński. Urodziłem się 26 lutego 1922 r. we wsi Kniaże, położonej niedaleko miasta Złoczów. Tereny te obecnie należą do Ukrainy, ale przed II wojną światową była fu Polska. Odległość, jaka dzieli wieś Kniaże od Lwowa, wynosi w przybliżeniu 70 kilometrów.

Tu właśnie moja rodzina miała 10-hektarowe gospodarstwo rolne, którym zajmowaliśmy się z dziada pradziada. Ochota do pracy- nigdy nie opuszczała mojego ojca, który uprawiał nie tylko własną ziemię, ale także pola sąsiadów - małorolnych chłopów, którzy nie nająć własnych koni, musieli je pożyczać. Nie mając czym zapłacić, zgłaszali się później do pracy u ojca podczas żniw, przy sianokosach lub zbiorze ziemniaków. Powodziło nam się dobrze. Mieliśmy dobre stosunki z ludźmi, własny dom, żyzną ziemię, las i łąki, a także krowy, konie i drób.

Moi rodzice: Tadeusz i Magdalena, doczekali się sześciu synów. Stanisław zmarł jako mały chłopiec. Najstarszy zmarł podczas l wojny światowej. Mama zachorowała wtedy na serce i już nie odzyskała zdrowia. Tymczasem w gospodarstwie procy nie ubywało, a moi bracia Franciszek i Leopold postanowili nauczyć się rzemiosła. Toteż ja, najmłodszy, musiałem zostać w domu i służyć pomocą chorej mamie. Wiązało się to z koniecznością przerwania nauki w szkole powszechnej. Bardzo zazdrościłem kolegom mogącym kontynuować naukę. Byłem zdolny i lubiłem się uczyć.

Pragnienie czytania książek zaspokajałem w ten sposób, że w wolnych chwilach wyciągałem z szafy duża Biblię w tłumaczeniu Jakuba Wójka i na głos czytałem fragmenty mówiące o śmierci Jezusa, Jego męce i ukrzyżowaniu. Poruszony Ewangelią, mój ojciec zaczął jeszcze bardziej pomagać biednym w naszej wiosce. Ludziom w potrzebie pożyczał pieniądze nawet wtedy, gdy nie było nadziei na ich odzyskanie. Pamiętam, jak pewnemu gospodarzowi zginęła krowa. Ileż było smutku w tej rodzinie! Wówczas ojciec dał im jedną z naszych krów, aby mieli mleko dla dzieci. Mówiono potem, że "Bałuczyńskiemu dobrze się powodzi, bo pożycza innym i nigdy nie odmawia pomocy".

Pod względem zdrowotnym pozostawałem za braćmi daleko w tyle, ponieważ byłem garbaty. Matula patrząc na mnie - kalekę, płakała, zastanawiając się, jak poradzę sobie wżyciu. Pewnego razu, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, usłyszałem opowiadaną Ewangelię. Wieść o Jezusie bardzo mnie poruszyła. W rezultacie duchowego nawrócenia, postanowiłem naśladować Chrystusa w swoim życiu. Dużo modliłem się i doświadczałem obecności Bożej.

I oto któregoś dnia, chodząc po domu w tej wielkiej radości i duchowym uniesieniu, przypadkiem spojrzałem w lustro. Zauważyłem, że mój garb zniknął! Stałem przed lustrem prosty jak struna i nie dowierzałem własnym oczom. To było działanie miłosiernego i wszechmogącego Boga, który wysłuchał moich modlitw. Uczynił to dla mnie bezboleśnie i bez ingerencji lekarza. Z kaleki uczynił zdrowego człowieka. Dokładnie tak, jak działo się to w czasach opisanych w ewangeliach.

W jakiś czas po tym uzdrowieniu moja wiara musiała doświadczyć próby. Był maj 1939 r. Jadąc z rodziną na pole sadzić ziemniaki, obejrzałem się nagle za siebie. Nasz dom płonął! Zanim zdążyliśmy wrócić, spłonęła większość dobytku. Spaliły się także inne gospodarstwa. Zostaliśmy bez dachu nad głową.

Granat enkawudzisty

Nowa tragedia przyszła o świcie l września 1939 r. Niemcy hitlerowskie uderzyły na Polskę. Ogłoszono powszechną mobilizację. Moi bracia: Franciszek, Leopold i Marian, mieli stawić się w 52 Pułku Piechoty w Złoczowie. Ja byłem jeszcze w wieku przedpoborowym i zostałem z rodzicami.

Także Rosja radziecka, działając w porozumieniu z Niemcami, napadła na Polskę kilkanaście dni później i zajęła jej wschodnią część, w tym nasze okolice. Dla wszystkich Polaków nastał koszmar. Kazano zapisywać się do kołchozów. Ludzie byli zastraszani. Zmuszano nas do oddawania własności. Masowo wywożono też Polaków na Syberię. My nie musieliśmy pracować w kołchozie. Mieliśmy przywilej, że sami zaprzęgaliśmy naszego konia i jeździliśmy do pracy przymusowej na Polesiu. Ale ledwie po ciężkiej harówce wróciliśmy do domu, znowu trzeba było jechać do lasu, ścinać drzewa i dostarczać je na wskazane miejsce.

W 1941 r. Niemcy zaatakowały swego dotychczasowego sojusznika. 22 czerwca nad naszymi głowami rozpętała się bitwa powietrzna, którą wygrały samoloty niemieckie. Rosjanie opuszczali zajęte tereny, grabiąc, co się tylko dało.

Ktoś doradził, żebym wyprowadził konia i ukrył się z nim w lesie. Śledził mnie jednak pewien oficer NKWD. Podjechał konno do krzaków, w których się schowałem, i zamachnął się, żeby cisnąć we mnie granatem. Ale Jezus zaślepił jego oczy. Patrzył na mnie i jakby mnie nie widział. Dziwiło mnie też zachowanie konia, który stał spokojnie i ani drgnął. Enkawudzista odjechał. Jakże wtedy dziękowałem Bogu, że choć pozwolił mi zajrzeć śmierci w oczy - to jednak nie dopuścił, bym zginął.

Skazany na śmierć

Kiedy weszli Niemcy, zmuszali ludność - podobnie jak Rosjanie - do robót na rzecz okupanta. Mnie skierowali do pracy przy budowie nasypu i torów kolejowych. Po pół roku miałem wrócić do domu, jednak okres pracy przymusowej przedłużono na czas nieokreślony. Od harówki i głodu puchły mi nogi. Karmiono nas zupą ze ślimaków, której nie mogłem jeść. Postanowiłem uciec i wróciłem do domu, by pomagać rodzicom.

Niedługo cieszyłem się wolnością. Trafiłem do więzienia, a potem znowu na roboty. Ale z nadejściem wiosny, świadom, że rodzice nie mają pomocy, uciekłem po raz drugi i pomagałem ojcu przy gospodarstwie. Wkrótce zjawił się u nas ukraiński komendant policji i znalazłem się w areszcie. Jako dezerter.

Nazajutrz zebrał się sąd polowy. Zwołano wszystkich przymusowych robotników w liczbie około ośmiuset ludzi. Zostałem skazany na śmierć. Wraz ze mną mieli zostać rozstrzelani dwaj koledzy. Surowy wyrok był przestrogą dla innych.

Dano nam łopaty i poprowadzono na miejsce egzekucji. Idąc, spojrzałem w niebo. "Panie Jezu, jest piękny, majowy dzień. Ostatni w moim życiu... Tak bardzo chciałbym jeszcze żyć, szkoda mi umierać" - westchnąłem. Kiedy się modliłem, usłyszałem w sercu wyraźne słowa: "Synu, ty będziesz żył!" Nie wierzyłem, że Bóg tak szybko odpowiedział na moje westchnienie, więc poprosiłem Go o potwierdzenie tych słów. l znowu usłyszałem ten sam wewnętrzny głos: "Synu, ty będziesz żył".

Koledzy zabrali się do kopania dołu, jeden po mojej prawej stronie, a drugi po lewej. Stałem pośrodku i rozmyślałem: "Nie będę kopać dla siebie grobu. Skoro Bóg powiedział mi, że nie umrę, to muszę zaufać Jego głosowi i nie powinny mnie obchodzić rozkazy Niemców. Będę posłuszny Bogu, a nie im. Posłuszeństwo Jemu oznacza dla mnie życie, a posłuszeństwo Niemcom - śmierć". Rozejrzałem się - koledzy stali już po kolana w wykopanych przez siebie dołach. Jeden z tych, którzy nas pilnowali, zdenerwowany moją obojętnością, zapytał, dlaczego nie kopię.

-Gdy będzie naprawdę taka potrzeba, grób wykopie mi kto inny - odparłem. Usiadłem obok swojej łopaty i modliłem się w duchu. Pilnujący nas nie wiedzieli, co robić. Nie byli w stanie zmusić mnie do kopania, a przecież żaden nie zrobiłby tego za mnie. Zbliżało się południe, gdy moi koledzy, widząc, że nie kopię dołu i że Niemcy nic mi z tego powodu nie robią, również odłożyli swoje łopaty i usiedli.

Nadjechał pluton egzekucyjny. Niemiecki dowódca, dowiedziawszy się, że jestem prowodyrem buntu, podszedł do mnie i udając zdziwienie, zastanawiał się na głos:

- Miałeś dość sił, aby uciekać z robót, a teraz, gdy masz wykopać dla siebie dół - raptem sił ci zabrakło...

Odparłem, że nie zasłużyłem na śmierć, że przecież mogłem uciec do partyzantki, aby walczyć i zabijać Niemców. Ale ja uciekłem do domu, żeby pomagać rodzicom. Nasze pole nie zostało zaorane ani obsiane, gdyż rodzice byli w podeszłym wieku i nie mieli sił. Natomiast Niemcy oczekują, że będziemy dostarczać ich wojsku mięso i zboże...

Niemcowi zrobiło się mnie żal:

- Mam prawo zmieniać wyroki sądów wojennych - oświadczył. - Unieważniam twój wyrok śmierci i zwalniam cię od kary. Możesz odejść i zabrać ze sobą kolegów.

Kiedy wracam myślą do tamtych dni, uzmysławiam sobie, że gdybyśmy wówczas wykopali sobie mogiły - nikt nie rozmawiałby z nami i niechybnie pochowano by nas tam. Moim ratunkiem okazało się to, że odważyłem się posłuchać raczej głosu Boga niż poleceń ludzi z karabinami. W ten sposób zostałem ocalony przed śmiercią, a moje posłuszeństwo Bogu stało się dobrodziejstwem także dla innych.

W tym cudownym ocaleniu zauważam zasadę natury ogólnej: jeśli zaufamy Chrystusowi i będziemy czynić Jego wolę - nasze życie przestanie być koszmarem podobnym do kopania własnego grobu i unikniemy kary, którą jest śmierć wieczna za zlekceważenie Boga. "Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne". Te słowa Jezusa Chrystusa uczą, że jedynym sposobem na uniknięcie wiecznego potępienia, na które zasługują wszyscy grzesznicy, jest zwrócenie się do Niego. On osobistym przykładem pokazał, jak mamy żyć, chcąc podobać się Stwórcy.

Z Ewangelią w okopach

Niemiecka ofensywa została przełamana i front zbliżał się szybko. Niemcy potrzebowali teraz mężczyzn do kopania okopów i maskowania terenu. Pobliskie wioski opustoszały. Nie mogąc dłużej się ukrywać i pozostawiać rodziców bez pomocy, postanowiłem wrócić do domu. Ktoś doradził mi, abym dobrowolnie się ujawnił. Tak trafiłem do przyfrontowego oddziału.

Przyszło mi na myśl, żeby w obliczu zagrożenia czytać Ewangelię ludziom pracującym przy okopach. Było tam wielu Rosjan, Ukraińców i kilku Polaków. Otwierałem Biblię i mówiłem na przykład: "Jeśli będziecie posłuszni Jezusowi i Słowu Bożemu, jeśli nie będziecie czynić krzywdy bliźnim - nie dotknie was żadna kula nieprzyjacielska i Bóg zachowa was od śmierci".

Ewangelię usłyszał pewien niemiecki oficer, któremu się to nie podobało. Po pewnym czasie jego tłumacz zakomunikował mi, iż oficer nie chce, bym mącił ludziom w głowach, i każe mi zakopać Biblię. Powiedziałem, iż ze względu na to, że Biblia jest Słowem Bożym, nie mogę zastosować się do tego rozkazu. Kazano mi więc spakować się i być gotowym nazajutrz o siódmej rano do wyjazdu... na front. To oznaczało pewną śmierć. Nikt nie chciałby się znaleźć w miejscu, gdzie nad głową świszczą kule, a las został wycięty przez artyleryjskie pociski. Lecz cóż miałem do powiedzenia? Moją bronią była tylko modlitwa.

Dochodziła szósta, gdy do dowództwa nadszedł telegram. Po przeczytaniu go oficer odwołał rozkaz. Odetchnąłem z ulgą i dziękowałem Bogu. Jednocześnie, jak się dowiedziałem, z jakiegoś powodu na front wysłano właśnie tego oficera. Po kilku godzinach przyszła wiadomość o jego śmierci. Szczerze żałowałem tego człowieka. Dopiero po kilku dniach zrozumiałem, że stało się tak, bo pogardzał Słowem Boga. W ten sposób Bóg ujął się nie tyle za mną, ile za swoim świętym Słowem. Tak samo na tę śmierć patrzyli pracujący ze mną ludzie, którzy odtąd z jeszcze większym respektem dla Boga przyjmowali zwiastowaną im Ewangelię.

Gdy byłem w wojsku, Bóg bardzo mi błogosławił. Nieraz ukradkiem wynosiłem z kuchni żołnierskie racje żywnościowe i rozdzielałem między najgłodniejsze dzieci. Głód, nędza i choroby, które widziałem wśród bezbronnych dzieci i dorosłych, powodowały, że nie potrafiłem im odmówić pomocy. Miałem zawsze w pamięci słowa Psalmu 34: "Jakim ma być człowiek, który kocha życie, lubi oglądać dobre dni? (...) Odwróć się od zła i czyń dobrze, szukaj pokoju i ubiegaj się on! Oczy Pańskie patrzą na sprawiedliwych, a uszy Jego słyszą ich krzyk..." Jeśli więc ktoś szczerze pragnie żyć i czyta dziś moje wspomnienia, niech stosuje się do poleceń tego Psalmu, a Pan zachowa go od zła.

Przed egzekucja.

Wcielony do wojska niemieckiego, pracowałem jako krawiec i nosiłem przy sobie mały pakunek z cywilnym ubraniem. Wręczyła mi je matka przed rozstaniem. Na wypadek okrążenia miałem się szybko przebrać, gdyż - mówiła mama - cywilów w czasie l wojny światowej nie brano do niewoli. Jak to bywa w życiu, coś sobie planujemy, a w rzeczywistości dzieje się zupełnie inaczej...

Atak Rosjan był całkowitym zaskoczeniem. Myliśmy się właśnie, broń stała pod ścianą. Nagle do naszych pomieszczeń wskoczyło kilku brudnych, zmęczonych, ale zdesperowanych żołnierzy, kierując w nas lufy karabinów. Kazali wszystkim rozebrać się do bielizny, odłożyć na bok koszule lub podkoszulki, gdyż szykując się do rozstrzelania jeńców, nie chcieli podziurawić ich odzieży.

Wszyscy byli bladzi i przerażeni. Ale ja jakoś nie odczuwałem lęku przed śmiercią. Już nie raz zajrzałem jej w oczy, poza tym byłem spokojny o swoją duszę, gdyż chodziłem pojednany z Bogiem i ludźmi. Do nikogo nie strzelałem. Nawet nie myślałem, że mógłbym kogoś zabić, czy to po tej, czy po tamtej stronie frontu. Zdjąłem więc koszulę i z innymi stanąłem pod ścianą. Niespodziewanie podbiegł do mnie jakiś żołnierz.

- Zabijałeś naszych? - zapytał.

- W ogóle nikogo nie zabiłem, a do wojska zabrano mnie podobnie jak każdego z was - odparłem.

Dotknął dłonią okolicy mojego serca, pragnąc wyczuć jego bicie. Opowiedział kolegom, że zauważył we mnie niezwykły spokój i sprawdziwszy tętno, przekonał się, że moje serce nie łomocze ze strachu jak pozostałym wziętym do niewoli.

- Stań z boku - zadecydował ich dowódca. Następnie uścisnął mi dłoń i na pożegnanie powiedział:

- Ubieraj się i możesz odejść, dokąd chcesz.

Tak oto kolejny raz w cudowny sposób uszedłem śmierci. Bóg zatroszczył się o mnie, poruszając serce rosyjskiego żołnierza, którego nawet nie prosiłem o darowanie życia.

Józef Bałuczyński

Źródło: CHRZEŚCIJANIN 01/02/2005

Content Management Powered by CuteNews

Osobiste "Ojcze nasz"

Czy możemy powiedzieć:
Ojcze - Skoro nie jesteśmy na nowo narodzeni przez Jezusa Chrystusa i nie otrzymaliśmy nowego życia?

Czy możemy powiedzieć:
Nasz - Skoro nie przyjmujemy innych do tej społeczności z Bogiem?

Czy możemy powiedzieć:
Jesteś w Niebie...

więcej... »

Polecamy:

Modlitwa siedmioletniej dziewczynki

Lidia Jędrzej

W pewnym momencie jakiś samochód uderzył w tył mojego auta. Samochód, którego kierowca nie zdążył wyhamować, wypchnął mnie na drogę po której z dużą szybkością mknęły różne pojazdy. W wyniku tego zderzenia odniosłam znaczne obrażenie głowy i kręgosłupa i karetka pogotowia odwiozła mnie do szpitala urazowo-ortopedycznego, a okres rekonwalescencji trwał pół roku i mój samochód poszedł do kasacji.

więcej... »

Cenna lekcja ufności

Renata i Bogdan Grala

My, rodzice, w stosunku do naszych dzieci najczęściej występujemy w roli nauczycieli, nierzadko surowych i wymagających, ale jakże często zapominamy (o ile w ogóle to wiemy), że właśnie od nich możemy się też bardzo wiele nauczyć. To świadectwo jest właśnie wynikiem lekcji, jakiej niechcący udzieliła nam nasza pięcioletnia wówczas córeczka. Temat tej niecodziennej lekcji to UFNOŚĆ, a odbyła się ona dość późno, bo ok. trzeciej nad ranem, co potwierdziło nasze przekonanie o tym, że gdy Pan chce nas czegoś ważnego nauczyć, nie ogranicza go ani miejsce, ani tym bardziej czas ("Gdy pójdziesz, będzie ci towarzyszyć, strzec cię będzie w czasie twojego snu, a gdy się obudzisz, odezwie się do ciebie" - Prz 6,22).

więcej... »

Były narkoman i alkoholik

Krzysztof Żywiołek

Po jakichś 15 latach uzależnienia myślałem o Bogu, nawet nieporadnie się modliłem, ale nie widziałem w Nim ratunku. Była we mnie rozpacz, ludzie wokół mieli swoje miejsca, do których wracali, ciepło, rodziny. Ja sam się pozbawiłem tego. Nienawiść musiała więc gdzieś znaleźć upust na zewnątrz. Piłem i postanowiłem to przeciąć. Doskonale pamiętam ten budynek i gzyms, na którym stałem. Był późny wieczór, a w dole czarna czeluść, łzy płynęły po policzkach. Wewnątrz głos mówił- skacz, nie będzie bolało, no skacz, nawet nie poczujesz. Drugi mówił - nie rób tego, nie skacz. Była we mnie walka, stchórzyłem i zwlokłem się z dachu zły, że nawet nie potrafię się zabić.

więcej... »

© 2004 Zbór Kościoła Zielonoświątkowego w Ostrołęce